poniedziałek, 12 grudnia 2011

SWANETIA!

Jak się okazuje, nie jesteśmy jedynymi obcokrajowcami na pokładzie. Jedzie z nami Amerykanka, Australijczyk i Szwed oraz kilku tureckich robotników, którzy mają rozpocząć pracę przy utwardzaniu górskiej drogi.
Dystans z Zugdidi do Mestii to bodajże 130 km. W normalnych warunkach przebycie takiej trasy busem to 2 godziny. Nam ta sztuka udaje się w 6 godzin. Sześć godzin w zupełności wartych pieniędzy zapłaconych za bilet, przy kupnie którego nawet nie spodziewaliśmy się jakie atrakcje czekają na nas na trasie. Asfalt skończył się bardzo szybko, ustępując miejsca szutrówce. Teren z równinnego zmienił się w górzysty. Na trasie pojawiały się długie nieoświetlone tunele, w których kierowca musiał uważać na krowy, beztrosko wylegujące się w ciemnościach. Droga wiodła cały czas krawędzią urwiska, po prawej stronie kilkadziesiąt metrów w dole, pod skalistą ścianą huczał szary górski potok, niosący ze sobą kawałki drewna i materiał skalny z osuwisk. Kierowca co chwila omijał koparki i spychacze utwardzające drogę. Bus, a my wraz z nim co chwila podskakiwał na wybojach.
Tymczasem nasza międzynarodowa gromadka szybko się zintegrowała. Z butelek wina podarowanych nam przez Miszę szybko wyskoczyły korki i zniknęła zawartość. W rewanżu nasi nowi znajomi na postoju uzupełnili braki w zaopatrzeniu i w szampańskim nastroju jechaliśmy coraz węższą i wyboistą drogą. Za oknem zrobiło się ciemno, zaczęło padać, deszcz szybko przeszedł w burzę. Kierowca katował nas puszczając przez 2 godziny piosenkę Nelly Furtado „Who wants to be alone.” W końcu wjechaliśmy do Mestii. Pomogliśmy Szwedowi w znalezieniu kwatery i sami zaczęliśmy rozglądać się za miejscem do rozbicia namiotu, co nie uśmiechało nam się ze względu na ulewę. Na ganku jednego z domów siedziało kilka osób, które spytaliśmy, czy możemy rozbić się na ich trawniku. Kiedy usłyszeli, że jesteśmy z Polski, zaproponowali nam nocleg na niewykończonym strychu ich domu. Strych był wspaniały – pachniał suchym drewnem, na ścianach wisiały suszące się pęczki ziół, na starych meblach stały zakurzone słoiki, narzędzia i stare ubrania. Szybko zadomowiliśmy się i jeszcze przed snem ugotowaliśmy na naszej kuchence turystycznej gulasz z zakupionych w Zugdidi warzyw.
Rankiem zwiedziliśmy Mestię i okolice. Mestia to nieformalna stolica Swanetii. Region ten był częścią legendarnej Kolchidy. Swanowie pozyskiwali złoto z górskich strumieni i stąd też legenda złotego runa – metoda zdobywania kruszcu polegała na wkładaniu do strumienia owczych skór, na których osadzały się drobinki złota. Swanowie słyną z waleczności i poczucia etnicznej odrębności od Gruzinów. Ich język jest inny niż gruziński, zachował wiele archaicznych form. Podobnie religia, która stanowi mieszankę chrześcijaństwa z pogańskimi zwyczajami. Niektórzy mężczyźni do dziś noszą też na co dzień tradycyjne czapki z krzyżem. Symbolem regionu jest lew, którego wizerunki można zobaczyć wykute w kamieniu lub na frontach domów. Krajobraz Swanetii zachwyca – wioski leżą u stóp najwyższych szczytów gruzińskiej części Kaukazu. Rejon ten przyciąga głównie wspinaczy i alpinistów – największe emocje budzą w nich szczyty Uszba i Szchara – wciąż poza naszym zasięgiem ze względu na brak doświadczenia, co stanowi jednak świetny pretekst do powrotu w tamte strony.
Jednak nie tylko krajobraz sprawia, że Swanetia przyciąga. Miłośnicy architektury średniowiecznej mają tam co robić. Jako że Swanetia była centrum wydobycia i obróbki złota, zaczęła przyciągać złotników, górników i rzemieślników i cieszyła się wsparciem gruzińskich królów. Dlatego w każdej wiosce można natknąć się na nawet tysiącletnie monastyry. Jako złotonośna kraina, Swanetia narażona była na łupieskie ataki, dlatego mieszkańcy wymyślili metodę obrony, która na stałe zmieniła krajobraz regionu. Otóż każda rodzina budowała na swojej posesji smukłą kamienną basztę. Wieże różnią się wysokością – mają od czterech do sześciu pięter. Na dolnych poziomach chowano zwierzęta i dobytek, na górnych ukrywali się domownicy. Z wąskich okien można było prowadzić obserwację i ostrzał z łuków. Pierwszy raz zobaczyliśmy wieże od razu po wyjściu z busa. Są one w nocy podświetlane, co w połączeniu z tłem nieba rozświetlanego co chwila błyskawicami zrobiło na nas niesamowite wrażenie.
Ranek po burzy poświęciliśmy na zwiedzanie tych atrakcji. Mestia jest jednym z miejsc, gdzie nie dotarły jeszcze „dobra” globalizacji. Atmosfera jest spokojna i senna. Po ulicach leniwie włóczą się krowy i kury, zręcznie omijając kałuże na błotnistej drodze. Ludzie po pracy na roli siadają przy sklepach na szerokich ławach sącząc piwo i rozmawiając. Świeży chleb można kupić bezpośrednio w piekarni – nowy wypiek co kilka godzin. Sklepów jest sporo, bo i Mestia w skali Swanetii do małych osad nie należy – różne dane szacują jej populację na 2700-3500 mieszkańców. Te rozbieżności wynikają prawdopodobnie z tego, że część mieszkańców spędza w wiosce tylko wiosnę i lato. Ze względu na trudny dojazd z nizin turystów jest niewielu i nie ma wśród nich ludzi przypadkowych, hałaśliwie przetaczających się przez ulice z aparatami przyklejonymi do twarzy. Niestety ta sielanka szybko się skończy. W Mestii funkcjonuje małe, ale bardzo nowoczesne lotnisko oferujące niedrogie dla zachodnich gości połączenie z Tibilisi. Droga z Zugdidi do Mestii jest utwardzana, co znacznie skróci czas podróży. Będzie to na pewno duże ułatwienie dla mieszkańców, ale tą drogą wleje się też do Swanetii rzeka turystów, którzy zaśmiecą górskie łąki, zatrują tradycyjny styl życia górali i zapewnią popyt na kiczowate pamiątki, których na szczęście brak na półkach sklepów w regionie. Dlatego jeśli ktoś uwielbia miejsca odcięte od świata, jakby z innej epoki, ma mało czasu na poznanie Swanetii takiej, jaka była przez wieki. Mestia już się zmienia, szykuje się na przyjęcie turystów – na ulicach pojawiło się ostatnio oświetlenie, budowany jest nowy, piękny ratusz, skwer w centrum osady wygląda lepiej niż niejeden polski park, działa informacja turystyczna, tylko czekać na wysyp luksusowych hoteli, które wypchną z interesu ludzi udostępniających turystom pokoje w swoich domach.
Nam udało się na szczęście zdążyć poznać rejon przed nadchodzącą turystyczną inwazją. Po południu pierwszego dnia pobytu zepsuła się pogoda. Poszliśmy po zakupy, co skończyło się wypiciem piwa w bardzo międzynarodowym towarzystwie – przy jednym stole zasiadło 2 Polaków, Gruzin, rosyjski mechanik, Szwed i wspinacz z Nowego Jorku.