środa, 27 czerwca 2012

ARARAT, C.D.

Dwa dni poświęcone na dojazd pod Ararat były burzowe, ale to co czekało nas na podejściu przebiło wszystko. Około południa czyste dotąd niebo zasnuło się chmurami, zaczęło lać jak z cebra, a dookoła waliły pioruny. Rozbiliśmy namiot i przespaliśmy godzinną nawałnicę. Znowu się wypogodziło, więc szybko zwinęliśmy namiot i ruszyliśmy w kierunku pierwszego obozu. Nie uszliśmy daleko, kiedy znów zrobiło się ciemno i lunął deszcz. Tym razem padało znacznie dłużej. Kiedy przestawało padać, dookoła namiotu zaczęło się wściekłe ujadanie – psy pasterskie wypatrzyły nas w dolince i ściągnęły swoich właścicieli – kurdyjskich pasterzy zganiających stadko kóz do wioski u podnóża góry. Uznaliśmy, że nie ma sensu wychodzić z namiotu i odpędzać psiaków, kiedy nagle przedsionek namiotu został wyrwany razem ze śledziami i do namiotu władował nam się Kurd ze strzelbą myśliwską. Od razu padło magiczne słowo gid - przewodnik, na co zareagowaliśmy energicznym kręceniem głową i gestykulując tłumaczyliśmy, że w zasadzie to my schodzimy z Araratu i nie potrzebujemy gida. Kiedy zaczęły się inne pytania, zadawane oczywiście po turecku, rozkładaliśmy ręce z szerokim uśmiechem na twarzy – słowem - rżnęliśmy głupa. Pasterze szybko zaczęli schodzenie i zostaliśmy sami. Po namyśle zdecydowaliśmy, że schodzimy – w planach mieliśmy zwiedzanie Stambułu jeszcze przed końcem lipca, nie mieliśmy więc czasu na obleganie Araratu przez nieokreślony czas w oczekiwaniu na okienko pogodowe. Po burzy na chwilę odsłonił się szczyt, który wcześniej był gęsto spowity chmurami. Burza przyniosła ze sobą śnieg, który zasypał także niższe partie góry. Po drodze przeszliśmy przez mijaną rano wioskę. Znów nie spotkaliśmy się z przesadną gościnnością – wyskoczyły na nas trzy wielkie psy, jeden z nich najwyraźniej zerwał się z uwięzi i ciągnął za sobą długi łańcuch. Właściciele zwierzaczków biernie przyglądali się całej scence siedząc przed niskimi, skromnymi domkami, a bestie nie odpuszczały, więc w kierunku psów puściliśmy salwę kamieni. Złapaliśmy stopa do Doubaiazit. Ściemniało się kiedy nadeszła trzecia tego dnia burza. Wyglądało to tak, jakby Ararat ściągał chmury – w mieście nie padało, a góra zniknęła z horyzontu, spowita w obłoku co chwilę rozświetlanym błyskawicami. My tę scenę podziwialiśmy siedząc na krawężniku i sącząc colę. W tej chwili byliśmy wręcz dumni z podjętej decyzji o odwrocie. ________________________________________________________________________

poniedziałek, 25 czerwca 2012

ARARAT

Z Doubayazit złapaliśmy stopa w kierunku granicy z Iranem. Wysiedliśmy po kilku kilometrach i zaczęliśmy powolny marsz w kierunku góry przez świeżo skoszone pola. Minęliśmy małą wioskę i znaleźliśmy się na podejściu. Jako że góra Ararat leży w strefie zmilitaryzowanej, obowiązkowe jest wynajęcie przewodnika, co jest dość kosztowną opcją (ok. 500 dolarów za osobę to cena wyjściowa do negocjacji). Biorąc pod uwagę to, że szczyt jest bardzo prosty technicznie i latem jego zdobycie nie stanowi szczególnego wyzwania, od razu zrezygnowaliśmy z tego i postanowiliśmy pobawić się w partyzantkę. Ruszyliśmy na przełaj przez pasmo niskich wzgórz. Korzystaliśmy ze ścieżek pasterskich, które często urywały się lub kluczyły między skałami, do tego było potwornie gorąco, ale mimo to do południa zrobiliśmy spore postępy. Na tym skończyła się łatwa i przyjemna część. ________________________________________________________________________

czwartek, 21 czerwca 2012

W DRODZE NA ARARAT

Rano oprócz naszego wiernego towarzysza powitało nas słońce i niezwykle ożywiony ruch na drodze. Błyskawicznie, bez śniadania, zwinęliśmy namiot i ustawiliśmy się do łapania okazji. Dzień zaczęliśmy świetnie – już pierwszy samochód zatrzymał się i zabrał nas w kierunku Kars. Mijaliśmy wzgórza, równiny, na których pasły się kozy i krowy, ubogie kurdyjskie wioski. Po jednej przesiadce dotarliśmy do Kars. Znów dopadła nas burza, jednak najbardziej dało nam w kość podejście Turków do autostopu. Mieliśmy kilkanaście przydatnych zdań i sporo słówek, między nimi jedno mówiące „nie mówię po turecku.” Zupełnie nie działało – zagadany w ten sposób Turek zwykle mówił w dalszym ciągu po turecku, tyle, że wolniej i głośniej. Jeśli już jakimś cudem trafiliśmy na kogoś władającego angielskim i tłumaczyliśmy na różne sposoby, że podróżujemy autostopem – patrzył na nas z rozbawieniem, mówiąc, że takie coś w Turcji nie działa i kierował na miejscowy dworzec autobusowy. W końcu zrezygnowani powlekliśmy się przez brudne przedmieścia w stronę rysującej się w oddali drogi szybkiego ruchu. Mijaliśmy pryzmy zwierzęcych odchodów suszące się w dusznym burzowym powietrzu jako opał na zimę. Między brudnymi, odrapanymi blokami biegały chude kury i gęsi. Śmieci piętrzyły się dookoła. Wschodnia Turcja naprawdę ma niewiele wspólnego z tym, co możecie zobaczyć w turystycznych broszurkach i reklamach. Z Kars zabrał na wesoły i przyjazny Kurd prowadzący trochę rozklekotaną ciężarówkę. Podróż z nim minęła nam szybko – dotarliśmy aż do Agri – skąd do stóp Araratu było naprawdę niedaleko. Zjedliśmy kebab (a jakże, w końcu Turcja) i ruszyliśmy dalej dzielnie łapać stopa, mimo zapadającego zmierzchu. Po kilku krótkich podwózkach wylądowaliśmy ściśnięci z 2 Kurdami w szoferce ciężarówki załadowanej sianem, na którym spoczęły nasze plecaki (solidnie przywiązane naszą liną). Wysiedliśmy na przedmieściach Doubaiazit – bazy wypadowej na Ararat. Góra była blisko, na tle nocnego nieba rysował się jej potężny kontur. Mimo późnej pory miasto jeszcze nie spało. Przeszliśmy główną ulicą, opędzając się od bezdomnych psów i zupełnie ignorując grupkę znudzonych i umorusanych dzieciaków, która z entuzjazmem rzucała w nasze plecaki kamykami. W spożywczaku przemiły sprzedawca błyskawicznie zapytał nas, czy przypadkiem nie potrzebujemy przewodnika i nie czekając na odpowiedź sięgnął po telefon. Momentalnie ulotniliśmy się poza miasto, znaleźliśmy osłonięte miejsce blisko drogi i rozbiliśmy się na noc.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Z GRUZJI DO TURCJI

Z takim to ekwipunkiem opuściliśmy Gruzję. Udało nam się złapać stopa w postaci tureckiego autobusu, na pokładzie którego przekroczyliśmy granicę. Mimo, że na początku zaznaczaliśmy, że podróżujemy autostopem i nie mamy pieniędzy, kierowca chciał nas podle wykiwać. Za podwiezienie nas na odcinku ledwie kilkunastu kilometrów zażądał 20 dolarów od osoby. Najlepsze jest to, że nie był to autobus kursowy, ale autokar turystyczny, nie miał żadnego oznaczenia kursu, na dodatek nie wiózł poza nami pasażerów i był w środku cały obłożony folią i kartonami, dlatego oczywiste było, że facet chce sobie po prostu na nas dorobić. Kiedy stanowczo odmówiliśmy, chciał nam zabrać bagaże. Spokojnie i bez nerwów wytłumaczyliśmy mu, że nie zapłacimy mu takiej kwoty. Niski, chudy facecik zaczął nas szarpać za plecaki i ręce, ale nie daliśmy wyprowadzić się z równowagi. Na szczęście kilku kierowców przejeżdżających obok zatrzymało się widząc niecodzienną scenę i stanęło po naszej stronie. Korzystając z zamieszania wepchnęliśmy kierowcy w kieszeń kilka dolarów i mimo jego oburzenia po prostu odeszliśmy. Od tamtej pory zawsze zaczynaliśmy rozmowę z zatrzymanymi kierowcami od frazy „para nikst” oznaczającej po prostu „nie mamy kasy” :) Nie był to koniec niepowodzeń tego dnia. Utknęliśmy na zupełnie nieuczęszczanej drodze, jedynym budynkiem w zasięgu wzroku był warsztat wulkanizacyjny, na dodatek zaczęło padać. Schroniliśmy się pod daszkiem warsztatu, który po kilku godzinach opustoszał. Naszym towarzyszem w tych ciężkich chwilach był wielki czarny pies, który przypałętał się do nas z nikąd. W strugach deszczu rozbiliśmy namiot, co sprawiło wielką radość psu – skakał dookoła i próbował się z nami bawić, na co jednak nie mieliśmy w tych okolicznościach ochoty i po prostu poszliśmy spać. ____________________________________________________________________________