czwartek, 22 marca 2012

SWANETIA 2

Następnego dnia wstaliśmy wcześnie i po pożegnaniu z naszym gospodarzem ruszyliśmy w kierunku Uszguli – wioski położonej na wysokości 2100m. Krajobraz tej wioski jest naprawdę bajkowy – w małym osiedlu (250 mieszkańców) wznosi się aż 50 smukłych kamiennych wież, a kilka kilometrów dalej rysuje się na horyzoncie potężny, ośnieżony masyw Szchary.
Droga do Uszguli zajęła by nam pewnie prawie dwa dni, gdyby nie to, że udało nam się złapać bardzo nietypowego stopa. Otóż na trasie spotkaliśmy dwóch Polaków, Aleksandra i jego syna Pawła, podróżujących fordem focusem po gruzińskich bezdrożach. Paweł na drodze do Uszguli dokonywał cudów za kierownicą, jednak kiedy dojechaliśmy do Uszguli okazało się, że dalsza podróż jest niemożliwa. Był wieczór, dlatego nie zawracaliśmy już do Mestii. Zdecydowaliśmy się na nocleg u miejscowego gospodarza. Ugościł nas czaczą – gruzińskim samogonem i produktami mlecznymi z jego gospodarstwa. Emzar, bo tak nazywał się nasz nowy znajomy, okazał się być krewnym znanego alpinisty pochodzącego ze Swanetii – Mikhaila Khergianiego.
Rano, kiedy mieliśmy już wyjeżdżać z powrotem do Mestii, Emzar zaskoczył nas wskazując na jedną ze smukłych wież stojących przed domem – Eto moja basznia. Skorzystaliśmy więc z okazji i zwiedziliśmy twierdzę. Miała 4 piętra, komunikacja między nimi odbywała się z użyciem jednej drabiny, wciąganej na górę. Konstrukcja opierała się na tysiącach płaskich kamieni, ściśle do siebie przylegających, przez co praktycznie nie naruszył ich czas.
Po pożegnaniu z Emzarem i jego rodziną czekała nas droga powrotna do Mestii – Paweł znów musiał wykazać się zimną krwią przejeżdżając przez górskie potoki, omijając głazy i przeciskając się między skalnymi osuwiskami a krawędzią urwiska, na dnie którego szumiała wezbrana górska rzeka.
W Mestii posililiśmy się miejscowym specjałem – zupą chaczu, gęstą polewką, w której pływały duże kawałki wołowiny.
Z Pawłem i Aleksandrem pożegnaliśmy się w Borżomi – rozbiliśmy obóz na skraju lasu, obok strumienia i szybko zasnęliśmy po dniu pełnym wrażeń.
Rano, kiedy jedliśmy przy strumieniu śniadanie, zatrzymała się obok nas łada, z której wysypała się gromadka Gruzinów. Napili się wody ze strumienia i przy okazji ucięli sobie z nami pogawędkę. Kiedy usłyszeli, że jesteśmy z Polski, z łady przynieśli nam butlę domowego wina – jak sami powiedzieli – „z Gori, goroda Stalina.”