poniedziałek, 12 grudnia 2011

SWANETIA!

Jak się okazuje, nie jesteśmy jedynymi obcokrajowcami na pokładzie. Jedzie z nami Amerykanka, Australijczyk i Szwed oraz kilku tureckich robotników, którzy mają rozpocząć pracę przy utwardzaniu górskiej drogi.
Dystans z Zugdidi do Mestii to bodajże 130 km. W normalnych warunkach przebycie takiej trasy busem to 2 godziny. Nam ta sztuka udaje się w 6 godzin. Sześć godzin w zupełności wartych pieniędzy zapłaconych za bilet, przy kupnie którego nawet nie spodziewaliśmy się jakie atrakcje czekają na nas na trasie. Asfalt skończył się bardzo szybko, ustępując miejsca szutrówce. Teren z równinnego zmienił się w górzysty. Na trasie pojawiały się długie nieoświetlone tunele, w których kierowca musiał uważać na krowy, beztrosko wylegujące się w ciemnościach. Droga wiodła cały czas krawędzią urwiska, po prawej stronie kilkadziesiąt metrów w dole, pod skalistą ścianą huczał szary górski potok, niosący ze sobą kawałki drewna i materiał skalny z osuwisk. Kierowca co chwila omijał koparki i spychacze utwardzające drogę. Bus, a my wraz z nim co chwila podskakiwał na wybojach.
Tymczasem nasza międzynarodowa gromadka szybko się zintegrowała. Z butelek wina podarowanych nam przez Miszę szybko wyskoczyły korki i zniknęła zawartość. W rewanżu nasi nowi znajomi na postoju uzupełnili braki w zaopatrzeniu i w szampańskim nastroju jechaliśmy coraz węższą i wyboistą drogą. Za oknem zrobiło się ciemno, zaczęło padać, deszcz szybko przeszedł w burzę. Kierowca katował nas puszczając przez 2 godziny piosenkę Nelly Furtado „Who wants to be alone.” W końcu wjechaliśmy do Mestii. Pomogliśmy Szwedowi w znalezieniu kwatery i sami zaczęliśmy rozglądać się za miejscem do rozbicia namiotu, co nie uśmiechało nam się ze względu na ulewę. Na ganku jednego z domów siedziało kilka osób, które spytaliśmy, czy możemy rozbić się na ich trawniku. Kiedy usłyszeli, że jesteśmy z Polski, zaproponowali nam nocleg na niewykończonym strychu ich domu. Strych był wspaniały – pachniał suchym drewnem, na ścianach wisiały suszące się pęczki ziół, na starych meblach stały zakurzone słoiki, narzędzia i stare ubrania. Szybko zadomowiliśmy się i jeszcze przed snem ugotowaliśmy na naszej kuchence turystycznej gulasz z zakupionych w Zugdidi warzyw.
Rankiem zwiedziliśmy Mestię i okolice. Mestia to nieformalna stolica Swanetii. Region ten był częścią legendarnej Kolchidy. Swanowie pozyskiwali złoto z górskich strumieni i stąd też legenda złotego runa – metoda zdobywania kruszcu polegała na wkładaniu do strumienia owczych skór, na których osadzały się drobinki złota. Swanowie słyną z waleczności i poczucia etnicznej odrębności od Gruzinów. Ich język jest inny niż gruziński, zachował wiele archaicznych form. Podobnie religia, która stanowi mieszankę chrześcijaństwa z pogańskimi zwyczajami. Niektórzy mężczyźni do dziś noszą też na co dzień tradycyjne czapki z krzyżem. Symbolem regionu jest lew, którego wizerunki można zobaczyć wykute w kamieniu lub na frontach domów. Krajobraz Swanetii zachwyca – wioski leżą u stóp najwyższych szczytów gruzińskiej części Kaukazu. Rejon ten przyciąga głównie wspinaczy i alpinistów – największe emocje budzą w nich szczyty Uszba i Szchara – wciąż poza naszym zasięgiem ze względu na brak doświadczenia, co stanowi jednak świetny pretekst do powrotu w tamte strony.
Jednak nie tylko krajobraz sprawia, że Swanetia przyciąga. Miłośnicy architektury średniowiecznej mają tam co robić. Jako że Swanetia była centrum wydobycia i obróbki złota, zaczęła przyciągać złotników, górników i rzemieślników i cieszyła się wsparciem gruzińskich królów. Dlatego w każdej wiosce można natknąć się na nawet tysiącletnie monastyry. Jako złotonośna kraina, Swanetia narażona była na łupieskie ataki, dlatego mieszkańcy wymyślili metodę obrony, która na stałe zmieniła krajobraz regionu. Otóż każda rodzina budowała na swojej posesji smukłą kamienną basztę. Wieże różnią się wysokością – mają od czterech do sześciu pięter. Na dolnych poziomach chowano zwierzęta i dobytek, na górnych ukrywali się domownicy. Z wąskich okien można było prowadzić obserwację i ostrzał z łuków. Pierwszy raz zobaczyliśmy wieże od razu po wyjściu z busa. Są one w nocy podświetlane, co w połączeniu z tłem nieba rozświetlanego co chwila błyskawicami zrobiło na nas niesamowite wrażenie.
Ranek po burzy poświęciliśmy na zwiedzanie tych atrakcji. Mestia jest jednym z miejsc, gdzie nie dotarły jeszcze „dobra” globalizacji. Atmosfera jest spokojna i senna. Po ulicach leniwie włóczą się krowy i kury, zręcznie omijając kałuże na błotnistej drodze. Ludzie po pracy na roli siadają przy sklepach na szerokich ławach sącząc piwo i rozmawiając. Świeży chleb można kupić bezpośrednio w piekarni – nowy wypiek co kilka godzin. Sklepów jest sporo, bo i Mestia w skali Swanetii do małych osad nie należy – różne dane szacują jej populację na 2700-3500 mieszkańców. Te rozbieżności wynikają prawdopodobnie z tego, że część mieszkańców spędza w wiosce tylko wiosnę i lato. Ze względu na trudny dojazd z nizin turystów jest niewielu i nie ma wśród nich ludzi przypadkowych, hałaśliwie przetaczających się przez ulice z aparatami przyklejonymi do twarzy. Niestety ta sielanka szybko się skończy. W Mestii funkcjonuje małe, ale bardzo nowoczesne lotnisko oferujące niedrogie dla zachodnich gości połączenie z Tibilisi. Droga z Zugdidi do Mestii jest utwardzana, co znacznie skróci czas podróży. Będzie to na pewno duże ułatwienie dla mieszkańców, ale tą drogą wleje się też do Swanetii rzeka turystów, którzy zaśmiecą górskie łąki, zatrują tradycyjny styl życia górali i zapewnią popyt na kiczowate pamiątki, których na szczęście brak na półkach sklepów w regionie. Dlatego jeśli ktoś uwielbia miejsca odcięte od świata, jakby z innej epoki, ma mało czasu na poznanie Swanetii takiej, jaka była przez wieki. Mestia już się zmienia, szykuje się na przyjęcie turystów – na ulicach pojawiło się ostatnio oświetlenie, budowany jest nowy, piękny ratusz, skwer w centrum osady wygląda lepiej niż niejeden polski park, działa informacja turystyczna, tylko czekać na wysyp luksusowych hoteli, które wypchną z interesu ludzi udostępniających turystom pokoje w swoich domach.
Nam udało się na szczęście zdążyć poznać rejon przed nadchodzącą turystyczną inwazją. Po południu pierwszego dnia pobytu zepsuła się pogoda. Poszliśmy po zakupy, co skończyło się wypiciem piwa w bardzo międzynarodowym towarzystwie – przy jednym stole zasiadło 2 Polaków, Gruzin, rosyjski mechanik, Szwed i wspinacz z Nowego Jorku.











czwartek, 24 listopada 2011

SKALNE MIASTO

Dość szybko dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia. Muzeum Stalina położone w centrum miasta niezbyt nas interesowało, obejrzeliśmy tylko wagon salonkę Generalissimusa, jego pomnik i otoczony kolumnadą skromny domek, w którym tyran przyszedł na świat. Warto wspomnieć o specyficznym podejściu Gruzinów do osoby Wujaszka Joe. Szanują go oni bowiem jako dobrego wodza i stratega, silną osobowość i męża stanu, zapominając o rozlanej przez niego krwi i bezlitosnym eliminowaniu wrogów, nawet tych urojonych.

W zasadzie to miasto narodzin Stalina było tylko przystankiem w drodze do Upliscyche – skalnego miasta z V wieku p.n.e. W wysokiej skale górującej nad rzeką Kurą wykuty został cały system pomieszczeń mieszkalnych, obronnych i pełniących funkcje religijne, zbiorniki na wodę, kanalizacja. Po alejkach wymarłego miasta biegają dziś tylko duże legwany skalne spłoszone krokami turystów. Ze skraju skały rozciąga się panorama na okolicę – żyzne równiny, sady, pastwiska.

Mamy farta, bo tuż po nas zwiedzanie skończyła polska wycieczka, dzięki uprzejmości której udaje nam się dotrzeć na drogę wiodącą w kierunku Swanetii – naszego kolejnego przystanku. Z drogi zgarnia nas Vasilij – czterdziestoparoletni kierownik obozu dla młodzieży, prowadzący vana załadowanego po sam dach warzywami – zaopatrzeniem dla biwakowej kuchni. Cała trasa upływa nam na rozmowie na różne tematy. Słysząc, że nie próbowaliśmy gruzińskiej odmiany szaszłyka i kebabu mimo, że od tygodnia jesteśmy w Gruzji, Vasilij z niedowierzaniem kręci głową i zatrzymuje się w jednej z przydrożnych knajpek.

Po kolacji otrzymujemy propozycję noclegu w obozie Vasilija. Noc spędzamy w dużym i komfortowym namiocie wojskowym, na wygodnych łóżkach polowych. Rano nasz gospodarz zabiera nas ze sobą w trasę i wysadza w miejscu, z którego droga wiedzie przez miasta Kutaisi i Zugdidi do naszego celu - Swanetii. Nie wiedzie nam się najlepiej z łapaniem okazji, ruch nie jest zbyt duży. W końcu zatrzymuje się Misza – kolejny Gruzin, który potwierdza gościnność mieszkańców Kaukazu. Misza jest menadżerem 2 dużych winnic. Opowiada nam o produkcji gruzińskiego wina, jego odmianach i różnych szczepach winogron. Zbacza nawet z trasy, tylko po to, żeby pokazać nam uroczy monastyr Ubisa z IX wieku. Zatrzymujemy się w końcu na przedmieściach Kutaisi, przed winnicą zarządzaną przez Miszę. W środku stoją olbrzymie kadzie do produkcji gruzińskiej dumy narodowej, na półkach lśnią ustawione w rzędach dziesiątki butelek różnych odmian. Misza improwizuje specjalnie dla nas degustację, po czym wręcza nam pięknie zapakowane trzy butelki win, które najbardziej przypadły nam do gustu.
Szybko łapiemy stopa do Kutaisi, stamtąd na trasę do Zugdidi zabierają nas dziennikarze jadący na festiwal rockowy do kurortu w Batumi. Do Zugdidi dojeżdżamy po południu. Nie mamy czasu na zwiedzanie, bo jak się okazuje za chwilę odjeżdża busik do Mestii, nieformalnej stolicy Swanetii – ostatni tego dnia. Zależy nam na jak najszybszym dotarciu na miejsce, poza tym na górskiej drodze między Zugdidi a Mestią ciężko jest z łapaniem stopa, więc ładujemy się do zatłoczonej marszrutki i ruszamy w góry.














poniedziałek, 14 listopada 2011

TIBILISI

Witamy po długiej przerwie i przepraszamy za opóźnienie w relacji - cierpliwość wynagrodzimy Wam regularnymi i częstymi postami.

***************************************************************


Ranek powitał nas słońcem. Zwinęliśmy obóz i po śniadaniu zjedzonym na parkowej ławce ruszyliśmy do Karola, który wcześniej zaprosił nas do siebie. Zastaliśmy go w jego sklepie z gitarami. Na nasz widok bardzo się ucieszył, zamówił taksówkę i zawiózł nas do swojego mieszkania. Przedstawił nam swoją rodzinę – synów Nikę i Miszę i teściową Ananidze. Żona Karola wyjechała do Turcji po zaopatrzenie do sklepu.
Dzień spędziliśmy z Miszą, który chętnie oprowadził nas po Tibilisi, pokazując nam 2 twarze tego miasta – turystyczną, nowoczesną i wzorowaną na architekturze zachodniej centralną część i przykurzone, trochę zapomniane, spokojne uliczki dzielnic mieszkalnych.
Miasto jest położone w dolinie rzeki i te naturalne położenie powoduje, że stolica jest bardzo wąska i długa, obrasta gąszczem budynków pas ziemi między wzgórzami a mętną wodą Kury. Na ulicach jest gwarno i kolorowo, na każdym kroku można kupić świeże owoce, chaczapuri, gorący chleb prosto z pieca, kwas chlebowy…
Prawdziwe oblicze kuchni gruzińskiej poznaliśmy jednak wieczorem. Po całym dniu zwiedzania Karol zaprosił nas na kolację do swojej ulubionej restauracji. Mała, przytulna knajpka położona w podziemiach starej kamienicy oferowała tradycyjne gruzińskie potrawy. Na stół błyskawicznie wjechała taca pełna specjałów gruzińskiej kuchni – chinkali, chaczapuri plus przystawki. Przy kolacji poznaliśmy też gruzińskie toasty – wznosi je zawsze gospodarz – tamada. Trwają one bardzo długo, toast to właściwie monolog ze stale powracającymi motywami zdrowia, pomyślności, szczęścia dla wznoszących go i ich rodzin. To, co w Polsce rozstrzyga się szybkim „na zdrowie!” - w Gruzji przeciąga się przez kilka minut. Wchodzenie tamadzie w paradę odbierane jest jako faux pas. To gospodarz wygłasza cały toast, czasem łaskawie pozwalając wznieść go gościom. W te wszystkie tajniki gruzińskiej etykiety wprowadził nas Karol, co później nam się zresztą przydało :)

Noc spędziliśmy w mieszkaniu Karola - starej secesyjnej kamienicy położonej w ormiańskiej dzielnicy. Rankiem po obfitym śniadaniu pożegnaliśmy się z rodziną naszego gospodarza. Karol wytłumaczył nam jak wyjechać z miasta i rozstaliśmy się z naszym przyjacielem pod stadionem Dinama. Cel – Gori, miasto narodzin Stalina.








wtorek, 27 września 2011

Na szczycie

Budzik wyrywa nas ze snu o 1. Śpimy w ubraniach, więc tylko zakładamy kurtki, bierzemy przygotowany wcześniej sprzęt i przez uśpione pole namiotowe idziemy do meteostacji. Spotykamy tam 2 gruzińskich wspinaczy. Jeden z nich dzień wcześniej próbował wejść na szczyt z grupą swoich przyjaciół, co im się jednak nie udało ze względu na chorobę wysokościową jednego z nich. Dziś podejmują próbę wejścia po trudniejszej, ale krótszej drodze. Po chwili przychodzi Mariusz, gotujemy wodę na herbatę, jemy skromne śniadanie razem z Gruzinami i wymieniamy z nimi życzenia powodzenia. Jest kilka minut po drugiej, na zewnątrz wciąż ciemno. Ruszamy.
Początkowo droga wiedzie między skałami, czasem trawersujemy małe poletka śnieżne. Pogoda jest wspaniała. Idziemy w milczeniu, jednak każdy w ciszy cieszy się z bezchmurnego nieba i braku wiatru.

Nagle sielanka się kończy. W ciemnościach lekko zbaczamy z trasy – nie widać kopczyków ułożonych z kamieni oznaczających właściwy szlak. Zaczyna świtać, więc żeby nie pogubić się bardziej zatrzymujemy się na chwilę, żeby poczekać na światło dzienne. Nagle zrywa się lekki, ale zimny wiatr. Przynosi on ze sobą chmurę tak gęstą, że widoczność ograniczona jest do kilku metrów. W tym momencie przydał się kompas, zwykle niepotrzebny i walający się gdzieś na dnie plecaka. Zanim chmura całkowicie nas oślepia, łapiemy azymut na majaczące w dali pod nami światełko meteostacji. W samą porę, już po chwili nie widać go w gęstniejącej mgle. Schodzimy powoli do schroniska, pijemy herbatę z termosu i obserwujemy świt. Chmura, która nas zawróciła, wisi jakieś 200-300m nad nami i całkowicie zasłania szczyt. Tym bardziej cieszymy się z podjętej decyzji, Gruzini ostrzegali nas przed wchodzeniem na Kazbek w takich warunkach. Składamy sprzęt i idziemy spać. W dzień pada, co wcale nam nie przeszkadza, czekamy na noc i kolejną próbę szczytową.

Po południu wypogadza się, urządzamy sobie więc z nudów konkurs rzucania kamieniami do celu, żałując przy tym, że do i tak już ciężkiego plecaka nie dorzuciliśmy pakując się czegoś do poczytania. Tak upływa nam kilka godzin. Wieczorem do schroniska przychodzi wielka grupa Polaków i kilkoro Rosjan. Rozmawiamy z jednym z Gruzinów, których spotkaliśmy rano w kuchni. Udało im się zdobyć Kazbek, mimo że weszli w sam środek burzy śnieżnej i jednego z nich poraził piorun. Kuchnia jest pełna świeżo przybyłych i nie ma w niej miejsca, więc kolację przyrządzamy na zewnątrz. Dołączają do nas chłopaki z Krakowa. Wspólnie decydujemy się na kolejny atak szczytowy, tym razem całą piątką.

Scenariusz identyczny jak dzień wcześniej. Tym razem też dopada nas chmura, mgła jest jednak dużo rzadsza. Idziemy pewnie przed siebie. Jakiś kilometr przed nami majaczą światełka 2 Amerykanów wchodzących na szczyt z przewodnikiem. Wchodzimy na pokryte śniegiem plateau, gdzie wiążemy się liną aby uniknąć wpadnięcia w szczeliny lodowcowe przykryte białym puchem. Marsz jest momentami monotonny, na szczęście za plateau zaczynają się ciekawsze tereny.

Największe wrażenie zrobił na nas moment wyjścia ponad warstwę chmur. W jednej chwili z mgły wyszliśmy w oślepiający blask słońca. Widok był oszołamiający, zdjęcia nie są w stanie oddać ogromu przestrzeni jaka roztaczała się u naszych stóp. Dywan z chmur, poprzerywany gdzieniegdzie ośnieżonymi wierzchołkami kaukaskich szczytów, rozciągał się aż po horyzont. Zmęczenie momentalnie ustąpiło. Szybko pokonaliśmy lodową ściankę i stanęliśmy na szczycie. Kilka chwil odpoczynku, kilka zdjęć i ruszyliśmy z powrotem do bazy. Chmury rozwiały się i wracaliśmy w pełnym słońcu. To, co we mgle wydawało się bezpieczną drogą, wcale tak nie wyglądało w dziennym świetle. Okazało się, że ścieżka momentami biegła u stóp urwiska, z którego co chwila opadały kamienie różnych rozmiarów – od małych kamyczków po wielkie głazy, z których to jeden wielkością porównywalny do sporej lodówki zdołał przeturlać się przez ścieżkę i przyozdobić pobocze, zostawiając za sobą szeroki ślad. Szybko ulotniliśmy się z tego miejsca.

Noc była bardzo zimna, spadł śnieg, obóz zasnuły chmury. Nie przeszkodziło nam to jednak w uczczeniu zdobycia Kazbeku wyjątkowo obfitą kolacją. Spakowaliśmy się i następnego dnia opuściliśmy obozowisko jeszcze przed wschodem słońca, który podziwialiśmy już na lodowcu. Kazbek pokazał nam jeszcze pazur – Marek jedną nogą wpadł w szczelinę lodowcową, na szczęście śnieg się nie zarwał i nie dane mu było sprawdzić głębokości rozpadliny na własnej skórze. Około południa byliśmy u wrót monastyru. Tam przepakowaliśmy plecaki, wysuszyliśmy sprzęt i ubrania, by wieczorem udać się do Kazbegi. Błyskawicznie znaleźliśmy transport do Tbilisi, gdzie dojechaliśmy w środku nocy. Szalała burza, było już późno, zdecydowaliśmy się więc rozbić namiot w parku, a rano odwiedzić Karola. Kiedy rozbijaliśmy namiot, natknął się na nas stróż parkowy. Myśleliśmy, że będzie chciał nas przepędzić, jednak po krótkiej pogawędce zaprowadził nas w odległy kąt parku, gdzie panowały znacznie lepsze warunki do obozowania niż w wybranym przez nas miejscu. Pożegnaliśmy się z naszym „gospodarzem” i błyskawicznie zasnęliśmy po dniu pełnym wrażeń.










czwartek, 15 września 2011

Na Kazbek!

Wstajemy rano i od razu ruszamy na monastyr. Okazało się, że spędziliśmy noc jakieś 20 minut od niego. Na szczęście udało nam się zwiedzić kompleks klasztorny jeszcze przed najazdem na niego hordy turystów. Już około 9 rano droga prowadząca pod kościółek roi się od jeepów wiozących zorganizowane grupy, głównie z Izraela. Jeszcze kilka chwil wcześniej spokojne miejsce zamienia się na naszych oczach w turystyczne piekło – hałas, trzask migawek aparatów fotograficznych, głośne silniki jeepów nieustannie kursujących między Tsimbą a Kazbegi. My i nasz porozkładany sprzęt, który przepakowywaliśmy akurat na przyklasztornym tarasie, stanowi dla zwiedzających dodatkową atrakcję. Maciek od rana źle się czuł, więc postanowiliśmy nie wychodzić na szlak dopóki mu się nie poprawi. W tym czasie do klasztoru, jako jedni z nielicznych pieszych turystów, dotarli Sabina i Lukas. Zjedliśmy z nimi lekki obiad i wyruszyliśmy powolnym tempem świadomi tego, że już nie zdążymy przekroczyć lodowca tak jak planowaliśmy wcześniej.

Wieczorem dotarliśmy do przełęczy, z której roztaczał się piękny widok na Kazbek i jęzor lodowca stromo spływający w dolinę. Kilkaset metrów nad nami, nad jęzorem, majaczyło światełko meteo stacji – naszego celu na kolejny dzień. Jeszcze wieczorem przekroczyliśmy 2 rwące strumienie wypływające spod lodowca i tuż za nimi rozbiliśmy się na nocleg. Pod koniec dnia złe samopoczucie Maćka opuściło go i „przeniosło się” na Marka, także żaden z nas nie mógł narzekać tego dnia na brak atrakcji.

Noc upłynęła nam na przewracaniu się z boku na bok w bezskutecznych próbach zapadnięcia w sen. Zmęczenie, zmiana wysokości, prażące słońce – wszystko to spowodowało, że nie mogliśmy zasnąć i czekaliśmy niecierpliwie na świt.
Rankiem pogoda wciąż wyśmienita. Zwijamy namiot i szybko ruszamy na lodowiec. Chcemy przekroczyć go jak najszybciej, jeszcze zanim słońce spowoduje otwarcie się szczelin lodowych. Lód jest brudny, aż czarny od materiału skalnego niesionego przez drobne strużki wody z topniejącej czapy lodowca. Przejście przez lodowiec nie nastręcza nam większych trudności, przekraczamy go używając tylko kijków i raków. Jedyny minus to przemoczone buty – obaj wpadamy po kostki w breję śniegową i woda wlewa nam się do butów od góry.

Docieramy na płaski teren w okolicy meteo stacji po południu – pole namiotowe to nic innego niż kamieniste poletko pełne śladów po namiotach, z olbrzymią górą złomu z meteo stacji i śmieci wyrastającą pośrodku. Na płaskowyżu swoje oboziki mają Czesi, Ukraińcy, Niemcy i jak się okazuje następnego dnia - Polacy. Rozbijamy namiot obok Niemców i obudowujemy go dookoła kamieniami i kawałkami blachy dla ochrony przed wiejącym od szczytu wiatrem. Szybka kolacja i wskakujemy do śpiworów by przeżyć, jak się okazało, kolejną bezsenną noc.

Rano zakładamy na siebie „ciężki sprzęt” i ruszamy na aklimatyzację. Po wyjściu z namiotu pierwsze rozczarowanie. Pogoda z wyśmienitej zmieniła się w koszmarną. Jakieś 100m nad nami zawisła chmura. Niemcy zwijają namioty – dowiedzieliśmy się, że w nocy podjęli swój drugi już atak szczytowy – kolejny nieudany. Lekko rozczarowani schodzą w dół, obniżając nam nieco morale. Czesi też się pakują, ale są w szampańskim nastroju – dzień wcześniej wszyscy stanęli na szczycie. Wejście okupili jednak stratą namiotu – obrali bowiem nieco inną strategię wejścia.

Rozbili oni obóz pośredni w połowie drogi między schroniskiem a szczytem, na pokrytym śniegiem plateau – też braliśmy taką opcję pod uwagę, bo pozwala ona na lepszą aklimatyzację i wyruszenie na atak szczytowy już po wschodzie słońca (ze schroniska startować trzeba najpóźniej o 2 w nocy). Kiedy Czesi wracali ze szczytu i zaczęli zwijać obóz pośredni, jeden z ich namiotów porwał wiatr i poniósł go w dół zbocza. Nie zasmuciło to jednak zdobywców, którzy po powrocie do meteostacji opróżnili niejedną butelkę zakupionego tam piwa.

Przed wyjściem na aklimatyzację idziemy do kierownika meteo stacji/schroniska po prognozę pogody. I tak poznajemy Liegę, żartobliwie nazywanego Ministrem Gór.
Schronisko na Kazbeku mieści się w budynku starej meteostacji. Schronisko to w tym przypadku określenie mocno naciągane. Mimo że posiada wiele pomieszczeń, tylko 2 z nich mają jako taki standard. Pierwsze z nich to kuchnia, pełna wiktuałów pozostawionych przez ludzi, którzy nie chcieli po zdobyciu szczytu targać na dół prowiantu. Drugie to kanciapa Liegi. Pozostałe pomieszczenia to nieogrzewane pokoje z pryczami. Nie brakuje tylko jednego udogodnienia – wody – doprowadzona jest rurą wprost z lodowca. Krystalicznie czysta, zimna i zupełnie pozbawiona jakichkolwiek minerałów.

Wróćmy do Liegi i jego pokoiku. Wchodzimy do małego pomieszczenia tuż przy wejściu do schroniska. Chwilę zajmuje nam przywyknięcie do półmroku skutecznie zagęszczonego dymem z tanich papierosów. Z tytoniowej mgły wyłania się niski, chudy człowiek o straszliwie przekrwionych oczach, w czerwonej bejzbolówce, z papierosem między zębami. Pyta nas o zapalniczkę. Kiedy odpowiadamy, że została w namiocie – beznamiętnie wzrusza ramionami, otwiera piecyk stojący w kącie, wyciąga z niego niedopałek plastikowej butelki po piwie, odpala cigareta i wskazuje nam miejsce za stołem.

Liega nie przyjął do wiadomości odmowy piwa i już po chwili sączymy ze szklanek miejscowy wyrób o nazwie Kazbegi, słuchając opowieści menedżera schroniska. Gruzin ma 41 lat, z czego 21 spędził pracując w meteostacji. Zgodnie z mitologią grecką Kazbek stanowił miejsce uwięzienia Prometeusza – teraz „więźniem” Kazbeku jest z racji wykonywanej pracy Liega. Jego pokoik to mieszanka sklepiku, składu sprzętu i ekspozycji zdjęć. Słuchamy opowieści o gruzińskich przewodnikach, którzy na zawsze zostali w górach Kaukazu i których zdjęcia zajmują honorowe miejsce w pomieszczeniu. Liega opowiada nam o podejściu na szczyt, tłumaczy najlepszy sposób na aklimatyzację. Odpala przy tym papierosa za papierosem. Liega, podobnie jak Niemcy, podcina nam skrzydła – prognoza, którą otrzymał przez telefon mówi, że załamanie pogody utrzyma się kilka dni. Przed wyjściem pada jeszcze sakramentalne pytanie o żubrówkę – Liega uwielbia ten polski specjał, niestety rozczarowujemy go. Jeśli ktoś z Was drodzy Czytelnicy wybiera się na Kazbek, prosimy – zabierzcie ze sobą chociaż piersiówkę żubrowej wódki dla Liegi. Biedak strasznie się tam przez te 21 lat wynudził.

Chyba w życiu biernie nie przyjęliśmy tyle nikotyny, po wyjściu z kanciapy na świeże powietrze aż kłuje w płucach. Szybko docieramy jednak do wskazanej przez Liegę kapliczki. Widok przesłania nam mgła, ale nie dla widoków tam weszliśmy – przyzwyczajamy organizm do zmiany wysokości i idącego w parze z nią niskiego stężenia tlenu w powietrzu. Po powrocie do bazy spotykamy 3 Polaków z Krakowa. Już kilka dni czekają na okazję ataku – to co wydawało nam się z dołu w czasie podejścia do bazy dobrą pogodą na zdobycie szczytu wcale tak kolorowo nie wyglądało na miejscu i chłopaki mieli za sobą długi czas oczekiwania w bazie na „okienko pogodowe” i jeden nieudany atak szczytowy. Liega przedstawia nas przewodnikom i gruzińskiemu alpiniście, który następnego dnia chce spróbować zdobyć szczyt wspinając się trudniejszą drogą spośród 2 szlaków wiodących na szczyt. My też postanawiamy spróbować, mimo niesprzyjającej prognozy, wybierając jednak opcję bezpieczniejszą lecz bardziej czasochłonną. Mariusz , jeden z krakowiaków, postanawia do nas dołączyć. Chcemy wstać o 1 w nocy i jeśli niebo będzie czyste ruszyć na szlak. Sprawdzamy sprzęt, nastawiamy budzik i - po raz pierwszy od 2 nocy – udaje nam się na chwilę zasnąć.







niedziela, 4 września 2011

GRUZIŃSKA DROGA WOJENNA

Wcześnie rano obudziło nas słońce. Zwinęliśmy obóz i wpakowaliśmy się do ciasnej marszrutki jadącej z lotniska do centrum. Na śniadanie zjedliśmy lokalny przysmak – chaczapuri, które zapiliśmy kwasem chlebowym, sprzedawanym tu na każdym rogu prosto z olbrzymich beczek. Potrzebny był nam dostęp do Internetu, rozglądaliśmy się więc za kafejką. Żaden z miejscowych nie potrafił nam jej wskazać, więc Maciek spróbował w punkcie ksero, będącym jednocześnie sklepem z gitarami. Strzał w dziesiątkę. Właściciel sklepu, Karen (po polsku Karol), przez kilka miesięcy mieszkał wraz z rodziną w Polsce. Nie tylko pozwolił nam skorzystać z Internetu, ale zaprosił nas do siebie po powrocie z Kazbeku. Spędziliśmy kilka godzin rozmawiając na różne tematy. Okazało się, że trafiliśmy do dzielnicy ormiańskiej. Ormianie stanowią w Tbilisi całkiem pokaźną mniejszość narodową. W sąsiedztwie sklepu Karola pełno było sklepów, kantorów, kiosków i stoisk z przeróżnymi towarami. Zaopatrzyliśmy się w nich w prowiant na drogę, wypytaliśmy Karola o dojazd do stacji Didube i ruszyliśmy na marszrutkę do Kazbegi.






Po dotarciu na dworzec okazało się, że poszczęściło nam się – zdążyliśmy na ostatni busik tego dnia do górskiej wioski będącej bazą wypadową na Kazbek. Marszrutka wypełniona była po brzegi ludźmi wracającymi na wieś z zakupów w stolicy, nie byliśmy jednak jedynymi obcokrajowcami na pokładzie. Poznaliśmy parę Globtrotterów – Sabinę z Niemiec i Lukasa z Brazylii. Podróżują już od kilku miesięcy spokojnym, powolnym tempem, a ich celem są Indie.
Ruszyliśmy na Gruzińską Drogę Wojenną – szlak przekraczający Kaukaz, wybudowany jeszcze za cara dla ułatwienia tłumienia gruzińskich zrywów narodowych. Asfalt szybko przerodził się w szutrówkę. Bus zaczął podskakiwać na wybojach wraz ze swoją zawartością, czyli między innymi zakupami Gruzinów – warzywami, olbrzymimi arbuzami, pieczywem. My, ściśnięci jak sardynki w ciasnym wnętrzu, nie skupialiśmy się jednak na wstrząsach ani na zaduchu, ale na przewijających się za oknami i co raz to wyższymi górami.

Kierowca jadący GDW oprócz oczywistych zagrożeń dla zawieszenia samochodu w postaci dziur i wyboistej nawierzchni powinien być świadomy czysto indyjskich akcentów - krów. Te dostojne zwierzęta w Gruzji mają niezwykle uprzywilejowaną pozycję w ruchu drogowym. Takie obrazki jak krasula wypoczywająca w nieoświetlonym tunelu na środku drogi to normalna sprawa i nikogo to nie dziwi.









Po spektakularnym przejeździe busem czekała nas kolejna atrakcja. Wysiedliśmy z busika, grzecznie odmówiliśmy propozycji noclegu kobietom czekającym na turystów z marszrutki i zobaczyliśmy Kazbek. Była 19, powoli zachodziło słońce, niebo było bezchmurne. Na tle ciemnego błękitu rysował się potężny, charakterystyczny biały garb. Wydawał się jednocześnie bliski i odległy. Niżej, na tle góry wyróżniał się ciemny, przysadzisty monastyr Tsimba Sameba (Trójcy Świętej). Postanowiliśmy dojść do niego jeszcze tego wieczoru.
Po drodze zostaliśmy jeszcze zaczepieni przez Vasilija – właściciela rodzinnego hotelu i sklepu. Zachęcił nas do skorzystania z jego gościnności po powrocie ze szczytu, popierając swoje zaproszenie zeszytem pełnym referencji od polskich alpinistów. Na drodze do monastyru mijali nas mnisi, powracający z wioski do klasztoru. Zapadł zmrok, jakąś godzinę przeszliśmy przy świetle czołówek, aż zdecydowaliśmy rozbić się na najbliższej łące, wiedząc, że monastyr jest już bardzo blisko.