czwartek, 24 listopada 2011

SKALNE MIASTO

Dość szybko dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia. Muzeum Stalina położone w centrum miasta niezbyt nas interesowało, obejrzeliśmy tylko wagon salonkę Generalissimusa, jego pomnik i otoczony kolumnadą skromny domek, w którym tyran przyszedł na świat. Warto wspomnieć o specyficznym podejściu Gruzinów do osoby Wujaszka Joe. Szanują go oni bowiem jako dobrego wodza i stratega, silną osobowość i męża stanu, zapominając o rozlanej przez niego krwi i bezlitosnym eliminowaniu wrogów, nawet tych urojonych.

W zasadzie to miasto narodzin Stalina było tylko przystankiem w drodze do Upliscyche – skalnego miasta z V wieku p.n.e. W wysokiej skale górującej nad rzeką Kurą wykuty został cały system pomieszczeń mieszkalnych, obronnych i pełniących funkcje religijne, zbiorniki na wodę, kanalizacja. Po alejkach wymarłego miasta biegają dziś tylko duże legwany skalne spłoszone krokami turystów. Ze skraju skały rozciąga się panorama na okolicę – żyzne równiny, sady, pastwiska.

Mamy farta, bo tuż po nas zwiedzanie skończyła polska wycieczka, dzięki uprzejmości której udaje nam się dotrzeć na drogę wiodącą w kierunku Swanetii – naszego kolejnego przystanku. Z drogi zgarnia nas Vasilij – czterdziestoparoletni kierownik obozu dla młodzieży, prowadzący vana załadowanego po sam dach warzywami – zaopatrzeniem dla biwakowej kuchni. Cała trasa upływa nam na rozmowie na różne tematy. Słysząc, że nie próbowaliśmy gruzińskiej odmiany szaszłyka i kebabu mimo, że od tygodnia jesteśmy w Gruzji, Vasilij z niedowierzaniem kręci głową i zatrzymuje się w jednej z przydrożnych knajpek.

Po kolacji otrzymujemy propozycję noclegu w obozie Vasilija. Noc spędzamy w dużym i komfortowym namiocie wojskowym, na wygodnych łóżkach polowych. Rano nasz gospodarz zabiera nas ze sobą w trasę i wysadza w miejscu, z którego droga wiedzie przez miasta Kutaisi i Zugdidi do naszego celu - Swanetii. Nie wiedzie nam się najlepiej z łapaniem okazji, ruch nie jest zbyt duży. W końcu zatrzymuje się Misza – kolejny Gruzin, który potwierdza gościnność mieszkańców Kaukazu. Misza jest menadżerem 2 dużych winnic. Opowiada nam o produkcji gruzińskiego wina, jego odmianach i różnych szczepach winogron. Zbacza nawet z trasy, tylko po to, żeby pokazać nam uroczy monastyr Ubisa z IX wieku. Zatrzymujemy się w końcu na przedmieściach Kutaisi, przed winnicą zarządzaną przez Miszę. W środku stoją olbrzymie kadzie do produkcji gruzińskiej dumy narodowej, na półkach lśnią ustawione w rzędach dziesiątki butelek różnych odmian. Misza improwizuje specjalnie dla nas degustację, po czym wręcza nam pięknie zapakowane trzy butelki win, które najbardziej przypadły nam do gustu.
Szybko łapiemy stopa do Kutaisi, stamtąd na trasę do Zugdidi zabierają nas dziennikarze jadący na festiwal rockowy do kurortu w Batumi. Do Zugdidi dojeżdżamy po południu. Nie mamy czasu na zwiedzanie, bo jak się okazuje za chwilę odjeżdża busik do Mestii, nieformalnej stolicy Swanetii – ostatni tego dnia. Zależy nam na jak najszybszym dotarciu na miejsce, poza tym na górskiej drodze między Zugdidi a Mestią ciężko jest z łapaniem stopa, więc ładujemy się do zatłoczonej marszrutki i ruszamy w góry.














poniedziałek, 14 listopada 2011

TIBILISI

Witamy po długiej przerwie i przepraszamy za opóźnienie w relacji - cierpliwość wynagrodzimy Wam regularnymi i częstymi postami.

***************************************************************


Ranek powitał nas słońcem. Zwinęliśmy obóz i po śniadaniu zjedzonym na parkowej ławce ruszyliśmy do Karola, który wcześniej zaprosił nas do siebie. Zastaliśmy go w jego sklepie z gitarami. Na nasz widok bardzo się ucieszył, zamówił taksówkę i zawiózł nas do swojego mieszkania. Przedstawił nam swoją rodzinę – synów Nikę i Miszę i teściową Ananidze. Żona Karola wyjechała do Turcji po zaopatrzenie do sklepu.
Dzień spędziliśmy z Miszą, który chętnie oprowadził nas po Tibilisi, pokazując nam 2 twarze tego miasta – turystyczną, nowoczesną i wzorowaną na architekturze zachodniej centralną część i przykurzone, trochę zapomniane, spokojne uliczki dzielnic mieszkalnych.
Miasto jest położone w dolinie rzeki i te naturalne położenie powoduje, że stolica jest bardzo wąska i długa, obrasta gąszczem budynków pas ziemi między wzgórzami a mętną wodą Kury. Na ulicach jest gwarno i kolorowo, na każdym kroku można kupić świeże owoce, chaczapuri, gorący chleb prosto z pieca, kwas chlebowy…
Prawdziwe oblicze kuchni gruzińskiej poznaliśmy jednak wieczorem. Po całym dniu zwiedzania Karol zaprosił nas na kolację do swojej ulubionej restauracji. Mała, przytulna knajpka położona w podziemiach starej kamienicy oferowała tradycyjne gruzińskie potrawy. Na stół błyskawicznie wjechała taca pełna specjałów gruzińskiej kuchni – chinkali, chaczapuri plus przystawki. Przy kolacji poznaliśmy też gruzińskie toasty – wznosi je zawsze gospodarz – tamada. Trwają one bardzo długo, toast to właściwie monolog ze stale powracającymi motywami zdrowia, pomyślności, szczęścia dla wznoszących go i ich rodzin. To, co w Polsce rozstrzyga się szybkim „na zdrowie!” - w Gruzji przeciąga się przez kilka minut. Wchodzenie tamadzie w paradę odbierane jest jako faux pas. To gospodarz wygłasza cały toast, czasem łaskawie pozwalając wznieść go gościom. W te wszystkie tajniki gruzińskiej etykiety wprowadził nas Karol, co później nam się zresztą przydało :)

Noc spędziliśmy w mieszkaniu Karola - starej secesyjnej kamienicy położonej w ormiańskiej dzielnicy. Rankiem po obfitym śniadaniu pożegnaliśmy się z rodziną naszego gospodarza. Karol wytłumaczył nam jak wyjechać z miasta i rozstaliśmy się z naszym przyjacielem pod stadionem Dinama. Cel – Gori, miasto narodzin Stalina.