czwartek, 15 września 2011

Na Kazbek!

Wstajemy rano i od razu ruszamy na monastyr. Okazało się, że spędziliśmy noc jakieś 20 minut od niego. Na szczęście udało nam się zwiedzić kompleks klasztorny jeszcze przed najazdem na niego hordy turystów. Już około 9 rano droga prowadząca pod kościółek roi się od jeepów wiozących zorganizowane grupy, głównie z Izraela. Jeszcze kilka chwil wcześniej spokojne miejsce zamienia się na naszych oczach w turystyczne piekło – hałas, trzask migawek aparatów fotograficznych, głośne silniki jeepów nieustannie kursujących między Tsimbą a Kazbegi. My i nasz porozkładany sprzęt, który przepakowywaliśmy akurat na przyklasztornym tarasie, stanowi dla zwiedzających dodatkową atrakcję. Maciek od rana źle się czuł, więc postanowiliśmy nie wychodzić na szlak dopóki mu się nie poprawi. W tym czasie do klasztoru, jako jedni z nielicznych pieszych turystów, dotarli Sabina i Lukas. Zjedliśmy z nimi lekki obiad i wyruszyliśmy powolnym tempem świadomi tego, że już nie zdążymy przekroczyć lodowca tak jak planowaliśmy wcześniej.

Wieczorem dotarliśmy do przełęczy, z której roztaczał się piękny widok na Kazbek i jęzor lodowca stromo spływający w dolinę. Kilkaset metrów nad nami, nad jęzorem, majaczyło światełko meteo stacji – naszego celu na kolejny dzień. Jeszcze wieczorem przekroczyliśmy 2 rwące strumienie wypływające spod lodowca i tuż za nimi rozbiliśmy się na nocleg. Pod koniec dnia złe samopoczucie Maćka opuściło go i „przeniosło się” na Marka, także żaden z nas nie mógł narzekać tego dnia na brak atrakcji.

Noc upłynęła nam na przewracaniu się z boku na bok w bezskutecznych próbach zapadnięcia w sen. Zmęczenie, zmiana wysokości, prażące słońce – wszystko to spowodowało, że nie mogliśmy zasnąć i czekaliśmy niecierpliwie na świt.
Rankiem pogoda wciąż wyśmienita. Zwijamy namiot i szybko ruszamy na lodowiec. Chcemy przekroczyć go jak najszybciej, jeszcze zanim słońce spowoduje otwarcie się szczelin lodowych. Lód jest brudny, aż czarny od materiału skalnego niesionego przez drobne strużki wody z topniejącej czapy lodowca. Przejście przez lodowiec nie nastręcza nam większych trudności, przekraczamy go używając tylko kijków i raków. Jedyny minus to przemoczone buty – obaj wpadamy po kostki w breję śniegową i woda wlewa nam się do butów od góry.

Docieramy na płaski teren w okolicy meteo stacji po południu – pole namiotowe to nic innego niż kamieniste poletko pełne śladów po namiotach, z olbrzymią górą złomu z meteo stacji i śmieci wyrastającą pośrodku. Na płaskowyżu swoje oboziki mają Czesi, Ukraińcy, Niemcy i jak się okazuje następnego dnia - Polacy. Rozbijamy namiot obok Niemców i obudowujemy go dookoła kamieniami i kawałkami blachy dla ochrony przed wiejącym od szczytu wiatrem. Szybka kolacja i wskakujemy do śpiworów by przeżyć, jak się okazało, kolejną bezsenną noc.

Rano zakładamy na siebie „ciężki sprzęt” i ruszamy na aklimatyzację. Po wyjściu z namiotu pierwsze rozczarowanie. Pogoda z wyśmienitej zmieniła się w koszmarną. Jakieś 100m nad nami zawisła chmura. Niemcy zwijają namioty – dowiedzieliśmy się, że w nocy podjęli swój drugi już atak szczytowy – kolejny nieudany. Lekko rozczarowani schodzą w dół, obniżając nam nieco morale. Czesi też się pakują, ale są w szampańskim nastroju – dzień wcześniej wszyscy stanęli na szczycie. Wejście okupili jednak stratą namiotu – obrali bowiem nieco inną strategię wejścia.

Rozbili oni obóz pośredni w połowie drogi między schroniskiem a szczytem, na pokrytym śniegiem plateau – też braliśmy taką opcję pod uwagę, bo pozwala ona na lepszą aklimatyzację i wyruszenie na atak szczytowy już po wschodzie słońca (ze schroniska startować trzeba najpóźniej o 2 w nocy). Kiedy Czesi wracali ze szczytu i zaczęli zwijać obóz pośredni, jeden z ich namiotów porwał wiatr i poniósł go w dół zbocza. Nie zasmuciło to jednak zdobywców, którzy po powrocie do meteostacji opróżnili niejedną butelkę zakupionego tam piwa.

Przed wyjściem na aklimatyzację idziemy do kierownika meteo stacji/schroniska po prognozę pogody. I tak poznajemy Liegę, żartobliwie nazywanego Ministrem Gór.
Schronisko na Kazbeku mieści się w budynku starej meteostacji. Schronisko to w tym przypadku określenie mocno naciągane. Mimo że posiada wiele pomieszczeń, tylko 2 z nich mają jako taki standard. Pierwsze z nich to kuchnia, pełna wiktuałów pozostawionych przez ludzi, którzy nie chcieli po zdobyciu szczytu targać na dół prowiantu. Drugie to kanciapa Liegi. Pozostałe pomieszczenia to nieogrzewane pokoje z pryczami. Nie brakuje tylko jednego udogodnienia – wody – doprowadzona jest rurą wprost z lodowca. Krystalicznie czysta, zimna i zupełnie pozbawiona jakichkolwiek minerałów.

Wróćmy do Liegi i jego pokoiku. Wchodzimy do małego pomieszczenia tuż przy wejściu do schroniska. Chwilę zajmuje nam przywyknięcie do półmroku skutecznie zagęszczonego dymem z tanich papierosów. Z tytoniowej mgły wyłania się niski, chudy człowiek o straszliwie przekrwionych oczach, w czerwonej bejzbolówce, z papierosem między zębami. Pyta nas o zapalniczkę. Kiedy odpowiadamy, że została w namiocie – beznamiętnie wzrusza ramionami, otwiera piecyk stojący w kącie, wyciąga z niego niedopałek plastikowej butelki po piwie, odpala cigareta i wskazuje nam miejsce za stołem.

Liega nie przyjął do wiadomości odmowy piwa i już po chwili sączymy ze szklanek miejscowy wyrób o nazwie Kazbegi, słuchając opowieści menedżera schroniska. Gruzin ma 41 lat, z czego 21 spędził pracując w meteostacji. Zgodnie z mitologią grecką Kazbek stanowił miejsce uwięzienia Prometeusza – teraz „więźniem” Kazbeku jest z racji wykonywanej pracy Liega. Jego pokoik to mieszanka sklepiku, składu sprzętu i ekspozycji zdjęć. Słuchamy opowieści o gruzińskich przewodnikach, którzy na zawsze zostali w górach Kaukazu i których zdjęcia zajmują honorowe miejsce w pomieszczeniu. Liega opowiada nam o podejściu na szczyt, tłumaczy najlepszy sposób na aklimatyzację. Odpala przy tym papierosa za papierosem. Liega, podobnie jak Niemcy, podcina nam skrzydła – prognoza, którą otrzymał przez telefon mówi, że załamanie pogody utrzyma się kilka dni. Przed wyjściem pada jeszcze sakramentalne pytanie o żubrówkę – Liega uwielbia ten polski specjał, niestety rozczarowujemy go. Jeśli ktoś z Was drodzy Czytelnicy wybiera się na Kazbek, prosimy – zabierzcie ze sobą chociaż piersiówkę żubrowej wódki dla Liegi. Biedak strasznie się tam przez te 21 lat wynudził.

Chyba w życiu biernie nie przyjęliśmy tyle nikotyny, po wyjściu z kanciapy na świeże powietrze aż kłuje w płucach. Szybko docieramy jednak do wskazanej przez Liegę kapliczki. Widok przesłania nam mgła, ale nie dla widoków tam weszliśmy – przyzwyczajamy organizm do zmiany wysokości i idącego w parze z nią niskiego stężenia tlenu w powietrzu. Po powrocie do bazy spotykamy 3 Polaków z Krakowa. Już kilka dni czekają na okazję ataku – to co wydawało nam się z dołu w czasie podejścia do bazy dobrą pogodą na zdobycie szczytu wcale tak kolorowo nie wyglądało na miejscu i chłopaki mieli za sobą długi czas oczekiwania w bazie na „okienko pogodowe” i jeden nieudany atak szczytowy. Liega przedstawia nas przewodnikom i gruzińskiemu alpiniście, który następnego dnia chce spróbować zdobyć szczyt wspinając się trudniejszą drogą spośród 2 szlaków wiodących na szczyt. My też postanawiamy spróbować, mimo niesprzyjającej prognozy, wybierając jednak opcję bezpieczniejszą lecz bardziej czasochłonną. Mariusz , jeden z krakowiaków, postanawia do nas dołączyć. Chcemy wstać o 1 w nocy i jeśli niebo będzie czyste ruszyć na szlak. Sprawdzamy sprzęt, nastawiamy budzik i - po raz pierwszy od 2 nocy – udaje nam się na chwilę zasnąć.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz