czwartek, 21 czerwca 2012

W DRODZE NA ARARAT

Rano oprócz naszego wiernego towarzysza powitało nas słońce i niezwykle ożywiony ruch na drodze. Błyskawicznie, bez śniadania, zwinęliśmy namiot i ustawiliśmy się do łapania okazji. Dzień zaczęliśmy świetnie – już pierwszy samochód zatrzymał się i zabrał nas w kierunku Kars. Mijaliśmy wzgórza, równiny, na których pasły się kozy i krowy, ubogie kurdyjskie wioski. Po jednej przesiadce dotarliśmy do Kars. Znów dopadła nas burza, jednak najbardziej dało nam w kość podejście Turków do autostopu. Mieliśmy kilkanaście przydatnych zdań i sporo słówek, między nimi jedno mówiące „nie mówię po turecku.” Zupełnie nie działało – zagadany w ten sposób Turek zwykle mówił w dalszym ciągu po turecku, tyle, że wolniej i głośniej. Jeśli już jakimś cudem trafiliśmy na kogoś władającego angielskim i tłumaczyliśmy na różne sposoby, że podróżujemy autostopem – patrzył na nas z rozbawieniem, mówiąc, że takie coś w Turcji nie działa i kierował na miejscowy dworzec autobusowy. W końcu zrezygnowani powlekliśmy się przez brudne przedmieścia w stronę rysującej się w oddali drogi szybkiego ruchu. Mijaliśmy pryzmy zwierzęcych odchodów suszące się w dusznym burzowym powietrzu jako opał na zimę. Między brudnymi, odrapanymi blokami biegały chude kury i gęsi. Śmieci piętrzyły się dookoła. Wschodnia Turcja naprawdę ma niewiele wspólnego z tym, co możecie zobaczyć w turystycznych broszurkach i reklamach. Z Kars zabrał na wesoły i przyjazny Kurd prowadzący trochę rozklekotaną ciężarówkę. Podróż z nim minęła nam szybko – dotarliśmy aż do Agri – skąd do stóp Araratu było naprawdę niedaleko. Zjedliśmy kebab (a jakże, w końcu Turcja) i ruszyliśmy dalej dzielnie łapać stopa, mimo zapadającego zmierzchu. Po kilku krótkich podwózkach wylądowaliśmy ściśnięci z 2 Kurdami w szoferce ciężarówki załadowanej sianem, na którym spoczęły nasze plecaki (solidnie przywiązane naszą liną). Wysiedliśmy na przedmieściach Doubaiazit – bazy wypadowej na Ararat. Góra była blisko, na tle nocnego nieba rysował się jej potężny kontur. Mimo późnej pory miasto jeszcze nie spało. Przeszliśmy główną ulicą, opędzając się od bezdomnych psów i zupełnie ignorując grupkę znudzonych i umorusanych dzieciaków, która z entuzjazmem rzucała w nasze plecaki kamykami. W spożywczaku przemiły sprzedawca błyskawicznie zapytał nas, czy przypadkiem nie potrzebujemy przewodnika i nie czekając na odpowiedź sięgnął po telefon. Momentalnie ulotniliśmy się poza miasto, znaleźliśmy osłonięte miejsce blisko drogi i rozbiliśmy się na noc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz